Szklarska Poręba, elegancki apartamentowiec z panoramą na Karkonosze. Drzwi mieszkania otwiera roześmiana blondynka, chwilę później do przedpokoju wpada 5-latka, a za nią mężczyzna o sylwetce biegacza. Oto wesoła i szalona rodzinka Ani Szczypczyńskiej, dziennikarki i pisarki, znanej w mediach społecznościowych jako Panna Anna.

Zacznijmy najprościej – kim jest Panna Anna?

Hmm… a to właściwie najtrudniejsze pytanie (śmiech). Zaczęło się od biegania, z którym nadal wiele osób mnie kojarzy. Ale Panna Anna obecnie jest przede wszystkim mamą, najważniejsza dla niej jest rodzina i pisanie, a treningi są tylko uzupełnieniem.

Jak ta sytuacja przekłada się na bloga pannaannabiega.pl? To biega czy już nie biega?

Nadal biegamy, Konrad (przyp. red. narzeczony Ani) trochę więcej. Mam wrażenie, że w życiu każdej kobiety (może z wyjątkiem kobiet będących zawodowymi sportowcami), kiedy pojawia się dziecko, zmieniają się priorytety. Dla mnie trening stał się wtedy przede wszystkim odskocznią i odreagowaniem po całym dniu, przestał być celem samym w sobie. Nie marzyłam o tym, żeby zrobić nową życiówkę. Wystarczył mi sam fakt, że mogę wyjść i się przebiec, przewietrzyć głowę. To największa frajda. Na początku, gdy wracałam do biegania po porodzie, jeszcze miałam plan treningowy ułożony pod konkretne cele sportowe, ale z czasem z niego zrezygnowałam i po prostu zaczęłam biegać tak, jak mogę i wtedy, gdy uda mi się wygospodarować na to czas.

Dlaczego akurat literatura?

Zawsze dużo czytałam, już od podstawówki.  Za zaskórniaki nałogowo kupowałam książki, wierząc w to, że nawet, jeśli na jakiś tytuł jest jeszcze za wcześnie, przeczytam go za kilka czy kilkanaście lat. I to prawda! Do dziś mam tomy, które kupiłam, gdy miałam czternaście czy piętnaście lat i dopiero teraz ściągam je z półki. Kiedy urodziła się Nela to paradoksalnie zaczęłam czytać więcej, na spacery z wózkiem zawsze zabierałam ze sobą czytnik i wykorzystywałam każdą drzemkę córki na lekturę. Wtedy przyszło mi na myśl, że tak, jak na początku pisałam o mojej przygodzie z bieganiem, trenowaniem w ciąży, powrocie do formy po porodzie, tak teraz mogłabym blogować o literaturze. Podczas wakacji na Majorce zapytałam na social mediach moją społeczność, czy są zainteresowani książkami, jakie aktualnie czytam. Dostałam bardzo pozytywny odzew, więc zaczęłam regularnie robić podsumowania, o tym, co przeczytałam w danym miesiącu. Postanowiłam zaryzykować (wiedząc, że sporo osób przestanie mnie obserwować) i zbudować wokół siebie społeczność, którą interesuje nie tylko aktywny styl życia, ale przede wszystkim literatura.

Skąd pomysł na napisanie własnej książki?

Pisałam zawsze, ale do tej pory były to wyłącznie opowiadania. Większość lądowała w szufladzie, gdy skończyłam dwadzieścia pięć lat publikowałam swoje teksty pod pseudonimem. To była dobra zabawa i dodatkowy zarobek. W pracy też pisałam. Jeszcze na studiach zaczęłam pracować jako dziennikarka i w tym zawodzie zostałam już na długie lata. Przewinęłam się przez różne media i działy. Tworzyłam artykuły do działu rozrywka, fitness, przez pewien czas pracowałam w National Geographic, co było świetną przygodą, ale zawsze najbardziej interesowały mnie tematy kobiece, lifestylowe i stricte psychologiczne. Sporo moich tekstów powstawało w oparciu o rozmowy z seksuologami i psychologami. Ta wiedza i kontakty przydają mi się do dziś, gdy pracuję nad postaciami do moich powieści.

A kiedy zrodził się pomysł, by napisać pierwszą?

Pomysł zrodził się dawno temu, ale poważne plany zaczęłam kreślić, gdy już Nela była na świecie.

Jak zareagował na to Twój narzeczony?

Pamiętam jedną z naszych rozmów, był początek grudnia, mieszkaliśmy wtedy na Lazurowym Wybrzeżu, zbliżał się koniec roku, a my tradycyjnie zastanawialiśmy się nad tym, jakie marzenia mamy na ten rok, który dopiero nadchodzi. Nie robimy noworocznych postanowień, ale lubimy wyznaczać sobie cele i to był jeden z tych momentów – początek grudnia. Konrad tradycyjnie podkreślał, że chce jak najwięcej czasu spędzić w górach, bo docelowo, za kilka lat, chciałby wrócić w Himalaje, a ja powiedziałam, że chciałabym spróbować napisać powieść. „To dlaczego tego nie zrobisz?” – zapytał. „Bo nie mam czasu. Nie wyrabiam się ze wszystkim.” – odpowiedziałam, bo od wielu miesięcy uparcie umieszczałam punkt „siądź do pisania” na końcu długiej listy. Od tamtej rozmowy zaczęłam wstawać godzinę wcześniej i punkt „siądź do pisania” realizować jako pierwszy. Zaczęłam od godziny dziennie, a z czasem przeorganizowałam treningi i pracę w taki sposób, by móc pisać więcej.

Czyli wspólnie podejmujecie decyzje, wszystko razem ustalacie?

Nie wszystko, ale większość rzeczy tak. Kiedy mieszkasz za granicą, masz maleńkie dziecko, a przy tym nie możesz liczyć na pomoc ze strony rodziny, znajomych, musisz stworzyć z partnerem zgrany team, by każde mogło się realizować. Nie mieliśmy na co dzień opcji, by babcia została z Nelą w domu, a każde z nas mogło wyjść na trening czy siąść do pisania. Przez wiele lat musieliśmy się wymieniać, a jednak chcesz też mieć czas, który spędzasz razem.  Dlatego sporo rozmawiamy i wspólnie podejmujemy decyzje. I jest jeszcze jeden ważny argument: ja mam taką nieco bardziej artystyczną osobowość, bałaganiarską, chcę zrobić wszystko i najlepiej od razu. Konrad z kolei od lat pracuje na odpowiedzialnym stanowisku, gdzie zarządza pracą i czasem ludzi, dlatego jest moim głosem rozsądku. Często pomaga mi ustalić priorytety i przypomina o tym, bym nie traciła czasu na rzeczy, które nie mają związku z tym, co jest dla mnie zawodowo najważniejsze, czyli z pisaniem. Można powiedzieć, że jest moim domowym menadżerem. (śmiech)

Jak wyobrażałaś sobie siebie i swoje życie po narodzinach Neli, i jak to się ma do rzeczywistości?

Po porodzie wiele się zmienia, u mnie zmieniło się przede wszystkim podejście. Do tej pory było tak, że praca kompletnie mnie pochłaniała. Pracowałam przez całą ciążę, do ostatniego dnia i byłam pewna, że kiedy Nela się urodzi, od razu będę chciała wrócić do pracy, a wcale tak nie było. Owszem, szybko wróciłam do pisania, bo zdaje się, że mniej więcej po tygodniu od narodzin powstał mój pierwszy tekst, ale w minimalnym wymiarze godzin. Chciałam być z nią. Zmieniły się priorytety. Praca czy trening zaczęły stanowić jedynie przyjemną odskocznię, ale to dziecko znalazło się w centrum. Dlatego koleżankom, które są w ciąży i snują dalsze plany, powtarzam by poczekały, bo żadna z nas tak naprawdę nie wie, jak na nasze życie wpłyną narodziny dziecka. Tego się nie da zaplanować.

Jakie są dalsze plany?

Premiera mojej nowej powieści „Gdzieś pomiędzy wierszami” już 14 kwietnia. Napisałam też szkic kolejnej i powoli wracam do pracy nad nim, ale nie jest to łatwe w ferworze przeprowadzki do Szklarskiej i generalnego remontu mieszkania.

A gdybyś nie pisała książek, to…?

Gdybym nie pisała fikcji, to pewnie dalej pracowałabym jako dziennikarka. Właściwie nadal podchodzę do pisania w podobny sposób, jak robiłam to w moim zawodzie: spotykam się z ludźmi, którzy mogą mi pomóc stworzyć lepszą, żywszą historię, wypełniając ją swoją wiedzą i emocjami. Bardzo przydaje mi się dziennikarski background, bo może dzięki latom spędzonych na rozmowach, wywiadach, dziś nie boję się zadawać trudnych, często niewygodnych pytań.

Co daje Ci blog i ogólnie media społecznościowe?

Uwielbiam pisać, z tego powodu założyłam bloga, bo nie chciałam już mieć nad sobą redaktora naczelnego, który będzie mnie ograniczał i mówił mi, że mam pisać o tym i o tym, w taki czy inny sposób. Po latach spędzonych w korporacjach zapragnęłam wolności. Z upływającym czasem bardzo zmienia się moje podejście do mediów społecznościowych. Aktualnie poświęcam im dużo mniej uwagi, niż lata temu, bo zauważyłam, że to bardzo zdradliwy zjadacz czasu. Ale lubię je przede wszystkim za to, że dzięki nim, można mieć bezpośredni kontakt z kimś, kto nas inspiruję, dobrze na nas działa. Nie ma nic przyjemniejszego niż wiadomości czy komentarze od czytelników. Dzięki nim nabiera się wiary, że to, co robisz, ma sens. Że to pomaga, przynosi nadzieję, daje kopa do działania, inspiruje.

Jaki był odbiór bloga przez najbliższych?

Początki wspominam dobrze. Znajomi przeżywali zaskoczenie, że ja niemająca do tej pory nic wspólnego ze sportem, zaczęłam się ruszać. Wiele osób zachęcało mnie do tego, bym dzieliła się swoimi przeżyciami, by inspirować innych. Coś na zasadzie: Jeśli taka Panna Anna, czyli osoba, której aktywność ograniczała się do palenia papierosów i przewracania stron kolejnej książki, zaczęła biegać i mało tego – pokonała swój pierwszy maraton poniżej czterech godzin, to pewnie każdy może to zrobić.

Pamiętam jedną domówkę. Podszedł do mnie kolega, którego od dawna nie widziałam. Wcześniej sporo razem imprezowaliśmy, jak to się mówi „nie wylewaliśmy za kołnierz”. Kolega mówi: „Słuchaj, w zeszłą niedzielę obudziłem się na wielkim kacu. Drżącą dłonią wziąłem do ręki telefon, wlazłem na fejsa, patrzę, a tam zdjęcie Szczypczyńskiej z mety maratonu. Myślę sobie: to ja dopiero otworzyłem jedno oko, a ona właśnie przebiegła czterdzieści dwa kilometry! Basta! Czas wziąć się za siebie i nie marnować czasu. Zapisałem się na siłkę. Jesteś ze mnie dumna?”

Pewnie, że jestem! Tak jak jestem dumna z tych wszystkich ludzi, którzy wciąż wysyłają mi zdjęcia z mety zawodów i dziękują za motywację. Albo stosiki książek! Nie ma nic milszego niż świadomość, że dzięki mnie czytają więcej.

Jak wyobrażasz sobie życie tu, w Szklarskiej Porębie, tak zupełnie odmiennej od Rotterdamu?

To nie była spontaniczna decyzja, rozważaliśmy to miejsce już od kilku lat. Mieliśmy nawet dokument w Excelu, gdzie wszystko spisywaliśmy, analizowaliśmy. Zdaję sobie sprawę z faktu, że w tej chwili życie w Polsce nie brzmi zachęcająco, jednak mimo wszystko dostrzegam wiele plusów. Mogę w każdej chwili odwiedzić rodziców i przyjaciół w Warszawie, podjechać do Krakowa, który uwielbiam, i w którym znajduje się moje wydawnictwo. Poza tym Szklarska jest na tyle blisko i na tyle atrakcyjnym miejscem, że odkąd tutaj jesteśmy, ciągle nas ktoś odwiedza. Bardzo nam tego brakowało, gdy mieszkaliśmy za granicą, a najbardziej odczuliśmy tę tęsknotę w zeszłym roku, kiedy przekraczanie granic graniczyło z cudem. Najważniejsze rzeczy dla nas, czyli okolica sprzyjająca treningom i mieszkanie, w którym mamy warunki do pracy, są tutaj, w Szklarskiej, spełnione.

Dlaczego akurat Karkonosze, pochodzicie stąd?

Nie, żadne z nas nie jest stąd: ja jestem z Warszawy, a Konrad ze Szczecina, ale oboje uwielbiamy góry. Do Szklarskiej przyjeżdżamy od lat, przyzwyczailiśmy się do tej miejscowości. Jakiś czas temu przeprowadziła się tutaj mama Konrada i zajmuje się wynajmem apartamentów. Mamy też tu wielu znajomych.

Mieszkając w małej miejscowości we Francji, gdzie za oknem mieliśmy z kolei morze, zrozumiałam, jak ważna jest natura, życie w jej otoczeniu. Świadomość, że w dowolnym momencie możesz zabrać dziecko na świeże powietrze. Śmieję się, że jestem jak babcia, zachwycam się tu wszystkim, i podczas banalnego spaceru piętnaście razy wzdycham: „Jak tu pięknie!” (śmiech). Stwierdziłam, że chyba tego potrzebuję. Oboje pracujemy zdalnie, Konrad będzie regularnie pojawiać się w Holandii, ja w Warszawie, ale mieszkać wolimy w spokojnym miejscu. Dziś już nie zależy nam na shoppingu czy clubbingu, wolimy wybrać się w góry.

Braliście jeszcze jakieś inne miejsca pod uwagę?

W Polsce – nie. Ale nie ukrywamy, że cały czas bardzo tęsknimy za naszą miejscowością we Francji. Przed pandemią lataliśmy tam 5-6 razy w roku, choćby na weekend. Znajomi pytają, czemu ciągle odwiedzamy to samo miejsce, ale my po prostu świetnie się tam czujemy. Mamy tam znajomych, wiemy, gdzie jest apteka, lekarz, sklep, gdzie można zjeść tanio i smacznie. To ważne w przypadku podróży z małym dzieckiem. Ta miejscowość chyba nigdy się nam nie znudzi.

Ostatnio na Instagramie pisałam o tym, że kiedy przeprowadzam się w nowe miejsce, odczuwam swego rodzaju żałobę, dlatego mam dziś na sobie czarny golf (śmiech). Przywykłam do częstych przeprowadzek, ale wciąż kosztują mnie one sporo emocji. Przywiązuję się do miejsc, do ludzi, do szkoły Neli, całej społeczności, dlatego każda przeprowadzka jest bolesna.

Czujesz, że jesteś inspiracją dla innych kobiet?

Boję się, że jeśli powiem „tak”, nie zabrzmi to najlepiej, ale od moich czytelników dostaję tak pozytywny feedback, że nie mogę opowiedzieć inaczej. Ludzie do mnie piszą, czasem rozmawiamy na ulicy albo przez telefon, bo są sprawy, o których pisać jest trudno, lepiej porozmawiać. Wciąż nie mogę uwierzyć, jak duże mają do mnie zaufanie, bo często mówią mi o sprawach bardzo prywatnych, a nie znamy się przecież.

Masz przyjaciółki?

Tak, mam dwie – z jedną znam się jeszcze z podstawówki, z drugą przyjaźnię się od liceum. Mam wiele koleżanek, z niektórymi jesteśmy bardzo blisko, ale te dwie osoby są przy mnie przez prawie całe życie. Takich znajomości nie da się niczym zastąpić. Choć czasem się kłócimy, nie zgadzamy, rozumiemy się bez słów. Tu muszę dodać, że wbrew pozorom nie mam łatwego charakteru (śmiech).

To znaczy?

Może sprawiam wrażenie osoby łagodnej i uległej, ale pozory mylą (śmiech). Jestem indywidualistką, dlatego wybrałam bieganie czy trening solo na siłowni, a nie siatkówkę czy crossfit. To samo w pracy: zdecydowanie lepiej działam jako firma jednoosobowa i np. kompletnie się nie nadaje na stanowiska kierownicze. Nie umiem oddelegowywać zadań, wszystko robię sama, bo żyję w durnym przekonaniu, że będę zadowolona z efektu końcowego tylko, jeśli sama coś zrobię.

To jaka jest Twoja największa wada?

Oj, mam wiele wad… Chyba najbardziej doskwiera mi to, że chciałabym zrobić za dużo rzeczy w zbyt krótkim czasie. Zbyt wiele zadań wpisuję na jeden dzień, więc przepisuje je na kolejny, gdzie też nie jest ich mało i powstaje efekt domina, a ja jestem zwyczajnie wykończona. Taka wielozadaniowość jest trudna, ciężko wtedy czerpać radość z pojedynczych rzeczy.

A jaka jest Twoja największa zaleta?

Elastyczność. Bardzo szybko jestem w stanie coś zmienić, przystosować się do nowych warunków, to wiele ułatwia.

Jak duży wpływ miało bieganie na Twoje życie?

Bardzo duży. Masę znajomych mam właśnie ze środowiska biegowego. Dzięki bieganiu zrezygnowałam z pracy na etacie, założyłam bloga. Udało mi się zrealizować wiele fajnych projektów, między innymi w National Geographic. Nawet Konrada poznałam na zawodach biegowych, więc gdyby nie ten sport byłabym w zupełnie innym miejscu, moje życie wyglądałoby inaczej.

Jakie miejsce w Twoim życiu ma bieganie obecnie?

Bardzo lubię biegać, to się chyba nigdy nie zmieni. Kiedyś myślałam o nim cały czas, zastanawiałam się, na jakie zawody się zapisać, miałam plany treningowe. Teraz biegam bez zegarka, bardziej po to, żeby przewietrzyć sobie głowę. Nieraz słucham muzyki czy audiobooka, cieszę się widokami i świeżym powietrzem. Jest to dla mnie forma medytacji.

 

rozmawiała: S.W.

fotografia: T. Czekaj