Piątego człowieka na świecie, który zdobył wszystkie czternaście ośmiotysięczniki raczej przedstawiać nie trzeba. Dlatego to właśnie rozmową z ostatnim z „lodowych wojowników”, należącym do grona najwybitniejszych wspinaczy w historii himalaizmu – Krzysztofem Wielickim rozpoczynamy nasz nowy cykl „Męski punkt widzenia”. Tym razem jednak nie on będzie głównym bohaterem, lecz nieco pozostająca w cieniu „piękna twarz” gór wysokich…

Wspomina Pan, że wartością dodatnią, kiedy podczas jednej z wypraw rozłączyliście się z Arturem Hajzerem było to, że schodził Pan z Wandą Rutkiewicz. Kim ona właściwie była w Pana życiu?
Ważną osobą przede wszystkim dlatego, że była moim pierwszym instruktorem i wyrastaliśmy w tym samym klubie. Była trochę starsza ode mnie — podczas moich pierwszych wyjazdów w góry to ona była kierowniczką obozów, potem z kolei jeździliśmy w różne góry wysokie. Wanda była dla mnie naprawdę kimś ważnym jak i to, że spotkałem ją na swojej drodze. Wielu rzeczy się mogłem wtedy od niej nauczyć — choćby właśnie dlatego, że byłem od niej dużo młodszy… Zawsze byłem pełen podziwu dla niej.

Choć nie zawsze mówił Pan o tym głośno?
To, co ona robiła było niesamowite. Rzadko się zdarza spotkać taką osobę, która byłaby tak zdeterminowana i skoncentrowana na sukcesie. Na tym, żeby się zrealizować, aby coś osiągnąć. Oczywiście dużym kosztem również życia osobistego, ale o Wandzie trzeba pamiętać – była trzecim człowiekiem na Evereście, pierwszą na K2 w ogóle.
Mogłaby i jest wzorem, nie tylko dla kobiet, ale i dla wielu młodych ludzi. Przykładem jak osiągnąć sukces. Zawsze musiała być pierwsza, najlepsza! Nie mówiąc już o tym, że była piękną kobietą.

Czy w Pana ocenie można było uniknąć jej zaginięcia? Znając Wandę?
No nie. Wandy problem polegał na braku osób bliskich. Bo to tak jest, że mając do kogo wracać łatwiej się przechodzi trudne momenty, a z Wandą było różnie. Raz była na tarczy, raz z tarczą, ale nie miała kogoś przy kim mogłaby odreagować. Sukces też smakuje lepiej, kiedy ma się osoby bliskie, a Wanda mimo prób różnych związków była sama.

Co było powodem?
Jej związki nie mogły się udać, bo Wanda była za mocną jednostką do żadnego bliższego partnerstwa. My wracaliśmy do dzieci domu z ogrodem, do kumpli, a Wanda wracała do pustego mieszkania – cztery puste ściany to jest jednak trudne. Pamiętam, jak wracaliśmy z Nepalu, to ona już w Polskiej Ambasadzie w Indiach planowała następne wyprawy. Jeszcze się nie skończyła jedna, a już była następna i następna, ona biegła w takim tunelu. Była nie do zatrzymania i my też nie potrafiliśmy jej przystopować. Nie raz próbowaliśmy i rozmawialiśmy z nią na te tematy… tym bardziej, że miała już 49 lat. Zagadywaliśmy ją, żeby może zabrała ze sobą Szerpów do pomocy, ale z nią nie było dyskusji. Ona nie — bo ona musi sama, musi pierwsza. Cały czas stawiała sobie ambitne cele, które zderzyły się trochę z fizjologią, choć wydaje mi się, że ten brak osób bliskich powodował, że ona tak brnęła i brnęła… W środowisku – koledzy, przyjaciele – wszyscy mieliśmy świadomość, że to może się źle skończyć, bo tutaj potrzebne jest pewne odreagowanie. Taki reset, a ona tego nie miała. Była niesamowicie ambitną kobietą.

Czy w tym środowisku kobiecym widzi Pan teraz kogoś, kto chociaż częściowo, ma taki potencjał jak Wanda?
Kinga Baranowska szła śladami Wandy, choć teraz nieco zwolniła.

Z czego wynika to, że kobiety się wycofują?
Bo płeć piękna ma trochę bardziej pod górkę, w pewnym wieku instynktownie zaczyna myśleć o macierzyństwie i rodzinie. Wtedy pojawia się pewien dylemat – czy dalej brnąć w swoje wyzwania, czy też zrobić przerwę ze względu na rodzinę. W naturze kobiety jest macierzyństwo, a te wybory nie dotyczą mężczyzn, my nie musimy się z tym wyborem mierzyć. Panie zwykle prędzej czy później tak. Chociażby z tego względu jest im dużo trudniej realizować się, przez wiele lat, w górach wysokich. To, co ja zauważyłem to fakt, że kobiety w pewnym momencie zwyczajnie rezygnują z kariery górskiej, tej takiej sportowej bo zakładają rodziny. W tej chwili nie ma takich dziewczyn jak Wanda… ale też i jak Czerwińska czy Palmowska.

Wcześniej była taka grupa kobiet, które bardzo mocno zapisały się w historii Himalaizmu… a teraz wydaje się, że nie ma?
No nie ma. Teraz są pojedyncze nazwiska. Tzw., kobiety alpinizm (co moim zdaniem jest głupią nazwą) wcześniej miały bardzo mocną grupę. To były dziewczyny, które się wspinały a teraz nie… Poniekąd trochę też dlatego, że już nie tworzymy grup, klubów (takich jak kiedyś) tylko są pojedyncze osoby. To się widzi. Poza tym wydaje mi się, że część dziewczyn jak gdyby się poddało w sensie takim, że już nie wiele mogą zrobić w tych Himalajach…

Bo już wiele zostało zrobione?
Dokładnie. W związku z tym albo odpuszczają, albo traktują wspinanie „for fun” dla zabawy, dla przyjemności. Dziewczyn jest wiele na wspinaniu górskim, w skałach, w pasmach niskich, ale nie koniecznie chcą podążać za jakąś wielką, światową historią, co jest też piękne. Historię jest teraz o wiele trudniej pisać, bo już tak wiele zostało osiągnięte — na tyle, że trzeba by było zrobić rzeczy prawie niemożliwe, a bez doświadczenia, bez tej drogi, jaką przeszły nasze koleżanki — od małych skał… Tatry, Alpy, Dolomity… (to tamta droga gwarantowała większą szansę na sukces) to bardzo trudne. Poza tym czas. Dziś ludzie nie mają na to czasu (myśmy mieli go więcej, więc tak nią szliśmy własną drogą, rok po roku). Natomiast teraz jest trudniej z różnych względów – rodzinnych, zawodowych, cywilizacyjnych. Raczej się to przeniosło w kierunku takiego wspinania dla przyjemności. Pisania własnej historii — nie koniecznie tej, wielkiej — lecz własnej. To w moim odczuciu równie piękne, bo własna droga wcale nie musi się opierać o jakieś największe wyczyny, wcale nie!

Jak Pan w takim razie postrzega wyzwanie, jakiego podjęła się Magdalena Gorzkowska? K2 zimą.
Staram się nie być krytyczny, bo każdy obiera sobie swoją ścieżkę w góry. Magda nie szła tą drogą, którą my szliśmy. Chyba nawet nie należy do żadnego klubu, ale dziś nie trzeba należeć. Ma swoje marzenia, realizuje je w taki, a nie inny sposób. Oczywiście może się to wielu kolegom z branży — ze środowiska himalaistów nie podobać, ale to są jej wybory.

Z czego wynika ta fala krytyki, która pojawiła się wokół wyprawy Magdy?
Wydaje mi się, że właśnie dlatego, że ona nie podążała tą drogą górską, którą myśmy musieli pokonać. Stąd być może wielu ma do tego uwagi, a ja z kolei jestem raczej tolerancyjny i uważam, że każdy sobie wybiera jakąś tam drogę życiową, jak ona wybrała właśnie taką, to tak robi. Oczywiście Magda nie pisze jakieś światowej historii himalaizmu, ale to nie jest takie ważne, chce się wspinać, jeździć w góry, robić to na swój sposób i to też jest dobre. Ja nie muszę robić tego tak jak ona i rzecz jasna bym tak nie robił, ale skoro Magda, tak wybrała dla siebie to nie jest powód, żeby ją krytykować. To zwyczajnie jest jej sprawa. Na pewno to jest obce naszemu środowisku górskiemu, ale jesteśmy wolnymi ludźmi i każdy może jechać gdzie chce i robić to co chce. Dobrze, że dziewczyna próbuje, bo mogłaby w ogóle odpuścić. Nikt tego za nią nie robi, nie wniesie jej, musi jednak sama wejść, a to wymaga naprawdę dużej determinacji i to u Magdy widać.

Jaka była Pana pierwsza myśli na wiadomość o wyzwaniu, którego się podjęła?
Rozmawiałem z nią przed wyprawą, powiedziałem jej „take it easy” – Magda spokojnie szczyty się nie przewracają, potraktuj tę wyprawę bardziej jako nowe doświadczenie, nie nastawiaj się na to, że musisz wejść na szczyt. Podkreśliłem, żeby się nie załamywała, kiedy jej się nie powiedzie, bo to jest też próba, a sprawdzać się trzeba cały czas. Starałem się jej przekazać, że bardziej powinna to potraktować jako coś innego porą zimową (bo ona wcześniej zimą się nie wspinała), aby po prostu sprawdziła, zobaczyła jak to jest. Nie namawiałem jej do parcia na szczyt, raczej zachęcałem, aby podeszła do tego spokojnie. Zawsze tak twierdze, że góry się nie przewracają, zawsze można tam wrócić, a nabrać doświadczenia zawsze warto.

Ciekawą osobowością jest też Miłka Raulin, która zdobyła koronę Ziemi jako najmłodsza Polka.
Też ją znam. Fajnie to zrobiła dziewczyna, w środowisku wysokogórskim również spotkałem krytyczne komentarze, ale nie rozumiem ich. Miłka to świetnie zrobiła mając przy tym dziecko, jako matka, z pomysłem na siebie.

Uważa Pan, że jest miejsce dla tego typu wyzwań, w tym świecie?
Jest to ryzykowne na pewno. Ja też mam dzieci, ale w góry jeździłem. W przypadku kobiet jest to bardziej kontrowersyjne. Cieszę się, że Miłka to zrobiła, że jej się powiodło.

„Cierpnie może być wartością bo prowadzi do osiągnięcia celu” ? Wśród tych, jakie Pan sobie obierał, które było najbardziej wartościowe?
Takie jedno, które jest niedoceniane do dzisiaj. Ostatni szczyt – moje solowe wejście na Nanga Parbat gdzie nie było nikogo, żadnej wyprawy. Byłem sam i pasterze. Uważam, że to moje największe osiągnięcie. To było takie wejście, którego nie powinienem w ogóle robić. Wszystko mówiło „nie rób tego” nie znałem góry, nie znałem drogi, nikogo nie było… nawet czasem podaje to wejście, młodszym kolegom, jako przykład „jak nie należy postępować w górach”. To, co ja wtedy zrobiłem jest właśnie takim vademecum „czego nie robić”.

Zatem dlaczego Pan zrobił?
Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Na pewno trzeba mieć tzw., „luck” – szczęście i się udało, ale nie powinienem tego robić. Choć z drugiej strony, ponieważ tego dokonałem, uważam to za moje największe osiągniecie.

Jest jakaś drzazga? Coś, co nie zostało zrobione, choć mogło?
Południowa Lhotse. Trzy razy po pół roku tam spędziłem, no ale trudno. Trzeba się mierzyć. Nie zawsze należy wchodzić, ale sam fakt, że się mierzymy jest ważny. Mamy cel i stawiamy mu czoła, choć nie zawsze się go osiąga.

Jakie wspomnienie powoduje, że się Panu robi „cieplej na sercu”?
Miejsca takiego nie ma, bo ja lubię poznawać nowe miejsca. Natomiast kiedy ruszamy w takie niższe sześciotysięczne góry na pograniczu Pakistanu i Chin to… tam jest cudownie. Nikogo nie ma w promieniu 100 km, to taki element eksploracyjny. Przeżycie wynikające, z faktu, że jestem sam w nieznanym terenie, a dookoła niezdobyte szczyty. To ostatnio mnie rajcuje.

Wracając do gór wysokich… z czego wynika ta determinacja, że mimo tego 40-stopniowego mrozu się idzie?
Mróz nie jest problemem.

Istnieje taki gatunek ludzi — ulepionych z takiej gliny, że ich ciągnie… do tych ciężkich warunków oraz tak naprawdę wysiłku, często ponad ludzkie siły?
To trzeba mieć dusze wojownika, być zachłannym na życie i na emocje. Jeśli ktoś nie jest zachłanny to nie ruszy. Wynika to z potrzeby odczuwania dużych emocji, ich natężenia. Poza tym z pasji… a z pasji nie trzeba się tłumaczyć. Raz się czegoś dotknie i się okazuje, że to jest to… i to już jest „koniec” – to już do końca życia będzie pasją, bo hobby można zmienić, a z pasją się umiera.

W kim Pan pokłada nadzieję, jeśli chodzi o młodych?
Jest cała grupa ludzi młodych, którzy świetnie się wspinaj, tylko jeszcze im trochę brakuje szacunku do tego, co już zrobione. Dla wielkich nazwisk — nie tylko polskich, ale i światowych, tych, którzy już dużo wcześniej, dużo zrobili — to jest jedno. Drugie to element zdobywania. Bo oni się świetnie wspinają i to jest ich cel, natomiast brakuje często tej filozofii zdobywania. To są dwie zupełnie inne rzeczy — zdobywanie, a wspinanie. Do zdobywania ważna jest umiejętność wspinania. Trzeba się wspinać, żeby zdobywać, ale do wspinania samego nie jest potrzebne zdobywanie, bo po prostu idziesz i nie mówisz, że zdobyłeś górę, tylko – zrobiłeś drogę, a to są różne filozofie… Ale myślę ze Polacy i Polki nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa w Himalajach i te sukcesy — to zdobywanie jeszcze będzie. Wierze w młodych…

Drugi raz wybrałby Pan tę samą drogę?
Tak!

rozmawiała: S.WS.

fotografia: M. Dratwa